Poczta Polska oddaje hołd Powstańcom Warszawskim - wspomnienia Pocztowca Władysława Rosińskiego
Zachęcamy do przeczytania wywiadu z Panem Władysławem Rosińskim ps. "Zapałka" – uczestnikiem Powstania Warszawskiego, który od 1942 do 1 sierpnia 1944 roku pracował w Poczcie Polskiej. Odpowiadał za wyłapywanie specjalnie oznaczonych paczek, zawierających zaszyfrowane wiadomości i ulotki informacyjne. Wywiad jest jednym z działań, które Poczta Polska przeprowadziła w ramach akcji Bohateron. Od wielu lat Spółka wspiera projekt, którego celem jest m.in. upamiętnienie i uhonorowanie uczestników Powstania Warszawskiego.
Jakie powierzono Panu zadania na poczcie?
Moim zadaniem było rozpakowywać paczki, które przychodziły ze Szwecji, Szwajcarii, Portugalii, Turcji i jeszcze skądś tam, z Bliskiego Wschodu. Często były to paczki Czerwonego Krzyża. Robiłem to codziennie, dość sumiennie i dość sprawnie mi to szło. Natomiast pewnego dnia, w 43 roku, na ulicę Towarową, pomiędzy Grzybowską a Łucką wjechała taka kolumna wojskowa, niemiecka, która miała za zadanie rozstrzeliwanie ludzi. I my wtedy wbiegliśmy na strych budynku, który ocalał, na Grzybowskiej 71, i patrzymy przez te wywietrzniki na strychu, co tam się będzie na tej Towarowej działo, bo w pierwszej chwili myśleliśmy, że oni będą wyciągać z domów, bo i takie rzeczy działy się. A oni, jak już uformowali tę kolumnę, zablokowali Towarową, Grzybowską też zamknęli, wyprowadzają jeden rządek ludzi, ustawiają przed tym murem; tam była dawniej bocznica kolejowa. Nie ma już tego muru, kawalątek tylko ocalał naprzeciwko ulicy Srebrnej, gdzie na pamiątkę żeśmy zrobili tę kotwicę i jest nasz pomniczek po drugiej stronie Towarowej. Towarowa się rozrosła w taki sposób, że ten mur, kawałek tego muru, tej bramy wjazdowej, jednej z tych bram, bo tych bram było kilka, ocalał. Przywieźli ich z więzienia, albo z jakiegoś innego miejsca przesłuchań – z alei Szucha, czy skądinąd. Było ich około 20. Nic nie krzyknęli. Niemcy ustawili jeden rządek pod tym murem, potem drugi rządek (Towarowa była wąska, chodniczki też wąziutkie). Na przeciwny chodnik, po drugiej stronie wjechał samochód, jak odkryli plandekę, to już zorientowałem się, co będzie. Wysiadł żołnierz, był karabin maszynowy ustawiony na takim specjalnym kole, no i na sygnał tego oficera „Feuer!” serię puścił, oni upadali, jedni do przodu, drudzy do tyłu, różnie to było. Jak oni już to wszystko uformowali, tych ludzi zastrzelili, wszystkich, jeszcze później lekarz podchodził do tych, którzy już leżeli i sprawdzał, czy są martwi i jeszcze ten oficer dobijał niektórych. Potem innych więźniów wyprowadzili, którzy wrzucili tych zabitych na samochody ciężarowe, uformowali kolumnę i wywieźli nie wiadomo w jakim kierunku, dokąd oni ich tam wywozili (miejsc było kilka).
Jak wiemy z historii, Polskie Państwo Podziemne, które działało podczas okupacji musiało szybko reagować na różne problemy codziennego życia Polaków. Jednym z takich problemów były donosy do władz okupacyjnych. Czy donosy były częstym zjawiskiem? Jak Pan to wspomina?
Ja w sortowni listów dwa, czy trzy razy byłem tylko użyty, ponieważ nagromadziło się tych listów bardzo dużo. I tam koleżanki pomogły mi dać sobie radę. Podjeżdża pociąg, na dół trzeba było zwieźć wózki, związać listy, paczuszkę z tymi listami odstawić do kosza, który trafiał od razu do pociągu. Więc ja tam byłem tylko kilka razy. Natomiast zajmowałem się rozpakowywaniem i pakowaniem tych paczek po ocleniu. Rzeczy, które podlegały ocleniu przez celnika. Tego dnia, kiedy tych ludzi rozstrzelili, po chwili tam podjechał samochodzik, położyli kwiaty chłopcy z Armii Krajowej i wypytywali nas skąd jesteśmy i kim. Więc ja mówię: ja jestem z Grzybowskiej. A ktoś ty? Ty już pracujesz? Pracuję. No i jeden z tych kolegów zainteresował się moją osobą. To było przed listopadem, tak, bo niektórzy chłopcy przynieśli lampki. Zapaliliśmy lampki, ludzie tam troszkę w tej krwi maczali chusteczki, pisali datę, tego dokładnie nie pamiętam i na tym pomniczku, na Towarowej, naprzeciwko, nie ma dokładnej daty, bo widocznie nie jest to łatwe do ustalenia. W każdym razie, ja już później zajmowałem się na poczcie tylko tymi paczkami. Po paru dniach zostałem zaprzysiężony i już byłem w Armii Krajowej. W tych paczkach były rzeczy, które nie powinny się, broń Boże, dostać w ręce celnika. Więc moim zadaniem, jakiś tydzień po tym rozstrzeliwaniu, jak już się zorientowałem i przyuczony zostałem, co mam robić, było wyłapywanie specjalnie oznaczonych paczek. Dawniej na paczkach były znaczki pocztowe. Przy nich kreślono ołówkiem chemicznym jakiś symbol. On często był zmieniany i taka dziewczynka, mijając się ze mną na Grzybowskiej, w przelocie tylko mówiła „X” będzie od jutra. Czy tam „kwadrat” będzie od jutra. Ja troszeczkę zwilżałem palec, żeby mieć pewność, że to na pewno jest ten symbol i takiej paczuszki już nie rozpakowywałem. Ale, żeby wszystko było w porządku, to musiałem, jak celnicy wyszli na śniadanie, a myśmy zostawali, „rąbnąć” znaczek „oclone”, ten hieroglif nakleić na paczkę i od razu do worka do wysyłki.
I co to były za paczki?
To były paczki np. ze Szwajcarii, bo się tym zacząłem interesować, co to może być takiego ważnego. Np. przychodziła bardzo piękna bielizna, a tu była bieda, straszna drożyzna, nie wyobrażacie sobie tego. I w bieliźnie zawsze jest taka tekturka włożona, żeby bielizna, czy koszula męska ślicznie wyglądały. Któregoś razu zainteresowałem się, bo już rozpakowałem jedną paczkę, a inni patrzą na ręce. Tutaj siedzi Pan Weber! To jest oszklone! Widzi mnie cały czas. Tu siedzi jakaś urzędniczka przy biurku, też mnie widzi. Więc wziąłem to w rękę, patrzę, że to jest troszkę za grube. Zajrzałem tam pod spód, pod tę tekturkę, patrzę, a tam przysłane są dwa, czy trzy egzemplarze Rzeczypospolitej wychodzącej w Londynie, albo tam gdzieś w innym mieście angielskim. To był maj, już po zwycięstwie pod Monte Cassino, więc z takiej gazety, przy pomocy powielaczy, można tego było zrobić więcej i rozesłać wśród ludności, żeby ludzie nie upadali na duchu, że nie tylko giniemy, ale także odnosimy zwycięstwa. I ja sobie taki jeden egzemplarz buchnąłem. Oczywiście wyjście z takim czymś groziło końcem żywota ludzkiego. Ale tak mi szło to wszystko. Były też inne rzeczy. Były takie maleńkie paczuszki z Czerwonego Krzyża, to były tam albo sardynki, albo jakieś daktyle, czy jakieś inne południowe owoce, które tutaj były bardzo drogie, albo w ogóle niedostępne. A tu, zjadając jeden, czy dwa takie smakołyki można było przeżyć dzień, czy tam kilka dni nawet. Paczki, które trafiały do ludzi musiały mieć naklejkę „oclony”. Bo z kolei gdyby nie było takiej naklejki, to wśród doręczycieli też byli różni ludzie wtedy. Trzeba było się bardzo pilnować, bardzo uważać. Tu, gdzie przychodził doręczyciel przedwojenny, to wszyscy byli spokojni, ale tam, gdzie przychodził nowy człowiek, to trzeba go było dobrze prześwietlać. Zanim się taka zażyłość trafiła. I on mógł zwrócić uwagę na to, że – proszę - paczka powinna być oclona, jest zza granicy, a nie przeszła przez ręce celnika. I już byłaby wpadka. Ja bym wtedy został „zmielony”.
Więcej wspomnień Pana Władysława znajduje się w broszurze załączonej poniżej.